Bengal Zach. [Indie, Zach. Bengal]

To miała być miła dwudniowa samotna wycieczka. Do przejechania 700 km samochodem z kierowcą od Kalkuty do Siliguri, po drodze kilka postojów krajoznawczych. Wydawało się to jak najbardziej do zrobienia. Niestety nie doceniłem indyjskiej kreatywności, a konkretnie kreatywności indyjskich służb drogowych. Dziś gdy piszę te słowa, znam już zupełnie nową definicję słowa autostrada. Wtedy jednak zakładałem, że droga krajowa NH34, która w większości prowadziła moja trasa, to dość przyzwoita droga asfaltowa, może z niewielka ilością dziur i być może z nieco większym niż przeciętny ruchem. Oj jak bardzo się pomyliłem i jak bolesne to się okazało dla mnie i mojego kierowcy. Biedak chyba też się niczego nie spodziewał, bo klął pod nosem na jakość drogi, choć tu nie jestem pewien, bo nie znaleźliśmy wspólnego języka, więc w sumie mógł też kląć na mnie.

NH 34, czyli powtarzam krajowa autostrada, na długo zapadnie mi w pamięci, szczególnie 50 kilometrowy odcinek od Rajganju na północ, który pokonywaliśmy przez bite 4 godziny. Przez te pół setki nie widzieliśmy asfaltu na oczy, a tylko malowniczo wyrzeźbione dziury i w sumie nic więcej, bo to już w nocy było. Po pierwszym kilometrze miałem już osobiście dosyć. Może jakbym prowadził, to podobało by mi się chwilę dłużej, ale w roli podskakującego na tylnym siedzeniu balastu to dziękuję. Zresztą kierowcy też serdecznie współczułem. Wyobraźcie sobie, że drugiego dnia wyjazdu prowadził prawie bez przerwy od 11-tej do 3:30 rano następnego dnia. Taki maraton to nie na moje zdrowie! I to do tego w takich warunkach. Co prawda ostatni odcinek jechaliśmy po autostradzie, ale to oznaczało tylko tyle, że droga miała łącznie cztery pasy, a nawierzchnia miała tylko płytkie dziury, co pozwało rozpędzać się do zawrotnych 60 km na godzinę.

No a teraz czas na zasadnicze pytanie: Czy warto było pojechać? Z perspektywy czasu uważam, że tak. Bo zawsze chciałem przejechać się po Bengalu i porównać jak się on ma do sąsiedniego Bangladeszu, który widzieliśmy z Mary podczas naszej podroży poślubnej. I ten cel udało się zrealizować, o czym zresztą jeszcze napiszę.

Tym razem zwiedzanie zacząłem od pamiątek kolonialnych. Położonych kilkadziesiąt kilometrów na północ od Kalkuty dawnych pozostałości obecności brytyjskiej, holenderskiej, portugalskiej i francuskiej. Dziś na tych terenach ciągnie się typowo indyjska zabudowa. Na pierwszy rzut oka trudno nawet pomyśleć, że na tych terenach były kiedyś kolonialne osady. Inna sprawa, że nie tylko trudno pomyśleć, ale w ogóle trudno cokolwiek znaleźć. Trzeba mieć albo dobrze zorientowanego kierowce, albo tak jak ja GPS, mnóstwo materiałów i do tego szczęście, bo nie ma żadnych oznaczeń, poza tymi które są już pod zabytkami. Jak już wszystko zawiodło, to jeździliśmy po okolicy i rozpytywaliśmy “gdzie jest kościół”, albo stary cmentarz (w tym drugim przypadku doszło do tego, że byliśmy 100 metrów od cmentarza i z 4 zapytanych osób, jedna po głębszym namyśle w końcu zapytała: “Miejsce pochowku?” To jest tu – pokazała palcem na widoczna w oddali bramę wejściową. Podobnie było ze znalezieniem kompleksu hinduistycznych świątyń. Potem sytuacja się poprawiła i bez większego problemu dotarłem do pałacu nawaba w Murshidabadzie (jest zbyt duży by można było go zignorować) i ruin w Gaur (tu pomógł GPS i szczęście, bo z trzech ruin oznaczonych w tym urządzeniu wybrałem właściwe).

Scenka rodzajowa

Jeszcze jedna scenka rodzajowa.

Wspomniany wcześniej cmentarz.

I całkiem zadbane trawniki.

Serampore College – nie było go łatwo znaleźć, ale było warto szukać.

Choćby by zobaczyć taki ciekawy plakat.

Proszę jaka piękna katedra.

Imambara, czyli meczet szyicki

Wnętrze

I rzut oka prawie z lotu ptaka.

This entry was posted in Indyjskie and tagged , . Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *