Nim się obejrzeliśmy przyszedł luty i Chiński Nowy Rok. Z tej okazji dzieci miały dwa tygodnie ferii. Niestety w styczniu sytuacja epidemiczna mocno się skomplikowała i musieliśmy nasze plany wyjazdowe zrewidować. Zrezygnowaliśmy z planów podróży samochodowej i by uniknąć kolejnych testów, niepotrzebnych stresów i ew. przymusowej kwarantanny zdecydowaliśmy się zostać w Pekinie. Dla dzieci były to już kolejne tygodnie w domu, bo od końca stycznia mają naukę online dlatego też zależało nam by choć trochę zmienić nasze domowe pielesze na jakieś inne cztery ściany. Marysia wymyśliła byśmy wyjechali w obrębie administracyjnych granic Pekinu i spędzili parę dni w jakimś przyjemnym miejscu pod miastem. Wybór padł na jeden z odcinków Chińskiego Muru. Pogoda zapowiadała się wyśmienicie. Nadchodzące ocieplenie miało wypaść dokładnie w weekend, w którym zaplanowaliśmy wyjazd. Niestety nie przewidzieliśmy jednego: zanieczyszczenia. Przez ostatnie 1,5 roku powietrze w Pekinie może do najczystszych nie należało, ale spokojnie dawało się oddychać i rzadko było aż tak źle byśmy nie mogli wyjść na zewnątrz. Chiński Nowy Rok był pod tym względem wyjątkowym. Tuż przed wyjazdem poziom wskaźnik AQI osiągnął ponad 200, potem doszedł do prawie 300 (czyli poziomu, którego chyba tu jeszcze nie widziałem) i przez cały pobyt spadł tylko nieznacznie. Wszystko za sprawą fajerwerków, które masowo odpalano przez cały długi weekend i tego nieszczęsnego ocieplenia, które przyniosło brudne powietrze z industrialnego południa. Możecie sobie wyobrazić, że poziom naszego sfrustrowania w takie sytuacji dramatycznie wzrósł. Wycieczki w terenie ograniczyliśmy więc do absolutnego minimum (jednego wejścia na mur i wyjścia na lody), a większość wyjazdu spędziliśmy zamknięci w hotelu (co w sumie chyba niewiele zmieniło wobec braku oczyszczaczy powietrza) grając w karty i planszówki.




