Na Dambulę wszedłem dwa razy. Pierwszy raz tylko z Janką. Przy wejściu nieco zdziwiło mnie to, że kasa biletowa znajduje się na samym dole, nieco na uboczu, na tyłach jednego z budynków. Można się nieźle zdziwić jak się wejdzie na górę i zorientuje, że bilety sprzedają na dole pomyślałem i wsadziłem moją drogocenną wejściówkę to tylnej kieszeni spodni. 10 minut później i 160 metrów wyżej z ulgą wyjąłem Jankę z nosidła, by na chwilę odsapnąć i złapać oddech przed właściwym zwiedzaniem. Kilka minut później podszedłem do wejścia i zwątpiłem. Mojego biletu w kieszeni nie było. Nerwowo rozejrzałem się wkoło, nie ma. O kupnie nowego u kontrolera nie było co mówić. Karty wstępu sprzedaje się tylko u podnóża góry. Zarzuciłem Jankę na plecy z nadzieją, że znajdę bilet gdzieś po drodze. Sprawdziłem całą trasę. Nie było. Spokojnie dałbym radę podejść te kilkaset metrów raz jeszcze. Fizycznie nie byłby to większy problem, ale psychicznie jakoś nie byłem się z tym wyzwaniem wstanie zmierzyć. Na dodatek robiło się już późno. Postanowiłem odpuścić i pojechałem z Janką do hotelu. Do Dambuli wróciliśmy kilka dni później już cała ekipą. Tym razem bilety trzymała Marysia…
Podejście. Dzieciaki dzielnie wspinają się pod górę.
Na górze czekała nagroda w postaci kilku jaskiń z pięknymi malowidłami i rzeźbami Buddy.