Co roku w okolicach połowy marca północne Indie obchodzą jedno z najciekawszych i najbardziej kolorowych świąt: Holi. Tradycyjnie jest to czas rzucania się wielokolorowymi farbami, czas zabawy i radości, moment do rodzinnych spotkań i okazja do zabawy ze znajomymi. W różnych częściach kraju Holi ma inny wymiar. Nie wszędzie zamiłowanie do kolorów jest tak samo mocne. Podobno największe szaleństwo ma miejsce w Mathurze i okolicach. Nie miałem jeszcze okazji tego osobiście sprawdzić. Holi świętowaliśmy zwykle w Delhi. Rok temu wyjechałem z Marcinem i Asia, do Jaipuru, aby zobaczyć odbywający się tym samym czasie festiwal słoni. Wyprawa zakończyła się połowicznym sukcesem, bo festiwal był, ale udział słoni został w ostatniej chili odwołany. W tym roku pojechałem z kolei do Pendżabu, do mało znanego miasteczka Anadpur Sahib na Hola Mohalla – tradycyjną sikhijską melę.
Mela – odpust, festyn, pełen taniej rozrywki, specyficznego folkloru, wiejskiej zabawy, synonim hałasu, ludyczności, kakofonia dźwięków: tandetnych piszczałek, klaksonów, ryczących Enfieldów, krzyki przechodniów, ogłuszające dźwięki zdartych płyt, modlitwa z gurudwary. Tłum ludzi, przyjezdnych, sprzedających, miejscowych, generalnie jednak tłum, masa przemieszczająca się w niewiadomym celu i kierunku: You! Which country? Holland? Very nice? Not Holland?!, Poland?!?!?!?!? Oh Europe? I tak w koło Macieju. Na początku ten prosty wyraz zainteresowania jest nawet zabawny. Po kolejnym razie uśmiech stopniowo schodzi z ust, człowiek zaczyna się irytować, czego Ci wszyscy ludzie ode mnie chcą i dlaczego nie mówią po angielsku (a może to ja powinien jednak łyknąć trochę penjabi skoro do nich przyjechałem?) Z czasem i te myśli mijają, zostaje tylko irytacja. W uszach zaczyna coś doskwierać, jakbym wyszedł z jakiegoś głośnego heavy metalowego koncertu. Tylko ta muzyka nie jest bliska moim uszom. Chciałbym stąd uciec, schować się, zamknąć w oazie ciszy. Nie mogę. Przecież przyjechałem właśnie po to by chłonąc kolejny indyjski festiwal. Przede mną jeszcze kilometry straganów z tysiącem chińskich zabawek, plastikowych lalek, tanich ubrań, słodyczy, orzeźwiającej lemoniady (którą nasz żołądek wspominać będzie jeszcze kilka dni), sikhijskich dewocjonaliów, koszulek z dumnym napisem “pure Punjabi”, metalowymi narzędziami i czym tam jeszcze chcecie.
Na koniec zasadnicze zadacie pytanie: Co mnie ciągnie na te wszystkie indyjskie święta? Nie wiem, ale jedno jest pewne: Ileż życie wydaje się piękniejsze, gdy człowiek wróci po takiej imprezie do do domu.