Wybraliśmy się z Michatkiem na męski wypad do teatru. Poszliśmy na musical Księga Dżungli. Na delhijskiej pustyni kulturalnej rzadko zdarza się taka gratka, by obejrzeć przedstawienie przygotowane w dalekiej Australii. Staramy się więc nie omijać takich okazji. Michaś bardzo się cieszył na wspólne wyjście do teatru, ale na parę godzin przed rozpoczęciem spektaklu złapała go trema. Reakcja była iście histeryczna. Przypominała trochę to co w teatrze przeżył pewien krytyk:
– Pani Zosiu, pani Zosiu, pani pozwoly.
– Co?
– O, pani zobaczy.
– A, ja wiem co to jest. Ja przedtym 20 lat w innym teatrze też pracowałam. To tam jeden taki krytyk napisał, że na przedstawieniu, jak był to wyrwał sobie wszystkie włosy z głowy.
– To pani myśli, że to też on?
– Nie, jakiś inny, tamten sobie już wyrwał.
Kryzys na szczęście udało się załagodzić wsadzając delikwenta na siłę do samochodu. Tam zasnął i nabrał odwagi przed spektaklem. I o dziwo wkroczył na widownię już w pełni sił. Spektakl nawet mu się podobał. Widać kontakt ze sztuką nie musi być bolesny. Przynajmniej jeśli chodzi o Michasia. Ja miałem trochę inne zdanie. Myślę, że wspomniany powyżej krytyk też mógłby polemizować ze zdaniem naszego syna. Wartość artystyczna przedstawienia mnie nie przekonała. Momentami czułem się jak na sztuce Strindberga, na którą kiedyś zabrała mnie żona, albo na przysłowiowym ruskim kazaniu.
Umiejętności taneczne trupy robiły co prawda wrażenie, ale poza tym jakoś wiele plusów nie dostrzegłem. Sam scenariusz jakiś dziurawy. Dekoracje bez rewelacji. Muzycznie było wielostopowy i głośno. Do tego większość z playbacku. Szczególnie zapadł mi w pamięci występ złego tygrysa, który z łatwością zrobiłby też karierę jako wokalista zespołu deathmetalowego i kończący przedstawienie 15 minutowy set techno, jakiego nie powstydziłby się najlepszy berliński klub. Na pewien czas czuję się nasycony kontaktem ze sztuką. Niestety Michaś chyba nie. Już pytał kiedy znowu pójdziemy do teatru. Może następnym razem zabierze go tam mama?