Życie fana muzyki zachodniej w Indiach jest proste. W Polsce każdy nowy dzień przynosi jakiś fantastyczny koncert. Wybierać można między Joe Bonamassą (super), Serja Tankianem (uwielbiam), Anathemą (lubię), albo Moonspell (znam słabo, ale chętnie poznam). Już sam październik przynosi nam cztery fajne propozycje. Od nadmiaru boli głowa. Co tu wybrać, skąd wziąć pieniądze. W Indiach tego problemu zupełnie nie ma. Jak przyjedzie jakaś zachodnia gwiazda większego formatu to już mamy święto. Człowiek się nawet nie zastanawia, czy lubi czy nie, tylko kupuje bilety.
Manu Chao zagrał w jednym z najbardziej popularnych klubów Delhi Blue Frog. Byliśmy tam już kilka razy, ale nigdy nie widziałem takich tłumów. Lokal był wypchany do granic możliwości. Kolejka do baru na jakieś 15 minut. Inna sprawa, że klub nie jest duży. Może na tysiąc, może nieco więcej, osób. Sporo obcokrajowców, ale przewaga jednak miejscowych. Głównie tzw. bananowa młodzież.
Blue Frog okazał się jak na taki koncert miejscem idealnym. Zespół miał w sobie mnóstwo energii, w zasadzie jak zaczęli to już nie przerywali, tylko przed bisem na chwilę zeszli ze sceny. Poza tym był to nieprzerwany strumień dźwięku podsycany przez nawołującego do zabawy wokalistę. You crazy Delhi. Trzeba przyznać, że przez te półtorej godziny można się było nieźle wyskakać.