Poza tuk tukiem jeździliśmy różnymi środkami transportu. Z nowości najciekawszym eksperymentem był sypialny autobus, którym jechaliśmy przez całą noc. W ten sposób uniknęliśmy męczącego przelotu pomiędzy Siem Reap a Sihanoukville – jakieś 9-10h jazdy. Tego typu autobusy cieszą się zła sława, bo jazda w nocy nie należy do łatwych, ale celowo wybraliśmy droższa firmę, która miała najlepsze oceny nie tylko pod względem komfortu, ale i bezpieczeństwa. W Sihanoukville wsiedliśmy na pokład promu i tu z kolei nie było już tak różowo. Zgubiła nas zła pogoda i pośpiech. Zamiast polecanego przez nasz hotel bezpośredniego połączenia na docelową plaże, wybraliśmy Prom płynący wcześniej, ale z “miedzywodowaniami” na sąsiedniej wyspie i potem sąsiedniej plaży. Mimo dłużej podróży i tak mieliśmy być na miejscu szybciej, bo te prom wypływał rano. Tyle tylko, że tego dnia morze było wyjątkowo wzburzone, a jak wiadomo w zasadzie wszyscy cierpimy na chorobę morska. Do kanonu przeszła już w naszej rodzinie opowieść, jak wybraliśmy się z dziećmi na oglądanie wielorybów na Sri Lance. Gdyby nie ciocia Julcia, to byśmy go chyba nie przetrwali…
Tym razem było podobnie. Tuż po opuszczeniu nabrzeża zaczęło nami tak kołysać, że załoga rozdała wszystkim plastikowe torebki. Pierwsze 45 minut udało się jeszcze jakoś przetrwać, ale na drugim odcinku pomiędzy wyspami zmieniliśmy kierunek idąc w poprzek fali. W rezultacie bujało jeszcze bardziej, woda przelewała się przez górny pokład, a parę razy walnęliśmy z taką siła, że cała konstrukcja Łodzi zaczęła skrzypiec. Gdy już dopłynęliśmy do portu . Przed nami był jeszcze jeden odcinek na inną plaże. sytuacja na chwilę się uspokoiła, ale tylko pozornie, bo nie wiadomo jak i skąd nagle coś się zaczęło palić pod pokładem. Załoga ewidentnie zdezorientowana biegała po pokładzie. Ogień nie wydawał się duży, a większość pasażerów wysiadła na wcześniejszym przystanku. Pozostali na pokładzie pasażerowie obserwowali rozwój sytuacji z dużą uwaga, ale paniki nie było. Marysia z dziećmi wyszła na rufę, a ja podszedłem do luku. W międzyczasie ogień udało się zdusić, bo dym zaczął słabnąć. My zdecydowaliśmy jednak że wysiadamy. Pewnie zrobilibyśmy to już wcześniej, ale wyjście było zablokowane przez załogę gaszącą pożar i wyciągającą bagaże spod pokładu. Zresztą słusznie, bo nie tylko częściowo już pływały w wodzie (na szczęście nasze były tylko trochę zalane), ale mocno się usmoliły sadzą (niestety nasze). Prom po chwili postoju odpłynął. My po wyjściu dochodziliśmy do siebie przez całkiem długą chwilę.
Reszta pobytu na wyspie była już prawie jak pobyt w raju. Zatrzymaliśmy się w świetnym hotelu prowadzonym przez dwójkę Polaków. Tuż na plaży, z dwoma basenami i bardzo dobrym jedzeniem (dzieciaki zakochały się w naleśnikach z czekoladą – to w sumie nic dziwnego :).
W drodze powrotnej popłynęliśmy już bezpośrednia łodzią, a że morze było super spokojne, to poszło już zupełnie bezproblemowo.











