Dla dzieci największą atrakcją wyspy była zdecydowanie plaża. Żadna rezydencja kolonialna, wyścigi konne, czy nawet muzeum znaczków nie są wstanie przebić wizyty nad morzem: budowania zamków z piasku, taplania się w wodzie, szukania muszelek i skakania przez fale (choć tych tym razem niestety nie było). Cała nasza trójka czuje się w plażowych okolicznościach przyrody doskonale. Trochę może tylko tym naszym zmarźlakom przeszkadzała temperatura wody, która zimą spada do 23 stopni Celsjusza. Brrr.
Plaża we Flic-en-Flac odbiegała trochę od mojej wizji tropikalnego raju, ale jak na nasze potrzeby była zupełnie wystarczająca. Przypominała trochę typowe plaże miejskie, raczej z kategorii tych zadbanych, z czystym, drobnym piaskiem. Do tego była długa i szeroka, no i najważniejsze – w przeciwieństwie do polskich kurortów – prawie zupełnie pusta!