Nasz wyjazd na północny wschód stał pod znakiem wczesnych pobudek. Jak za starych dawnych czasów. Kiedyś, gdy jeszcze nie mieliśmy maluchów, wczesnoporanne zrywanie się z łóżka przychodziło mi łatwiej. Teraz za taką fanaberię trzeba jednak zapłacić. I w czasie naszych wyjazdów zwykle jednak śpimy równo z naszymi latoroślami. Zasypiamy razem z nimi i z nimi wstajemy. Mamy więc sporo czasu by porządnie wypocząć, podróżowanie to w końcu ciężka praca, a obecność dzieci (abstrahując od bycia przyjemnością) jeszcze ten wysiłek zwiększa. Nic dziwnego, że po całym dniu harówki podróżnikom należy się porządny sen.
O dziwo wycieczka z rodzicami małej Mii do północno-wschodnich Indii miała zupełnie inny charakter. Myślę, że każde z nas miało na tym wyjeździe chwile porannej słabości. Nic dziwnego. W końcu na sześć dni w podróży tylko raz wstaliśmy po szóstej. Inaczej się nie dało. Po pierwsze zachodzące o 17-tej słońce mocno skróciło nasz dzień zwiedzaniowy. Po drugie stojąc przed koniecznością odbycia kilku dłuższych przejazdów po 4-5 godzin postanowiliśmy przynajmniej ich część pokonać, gdy dzieci jeszcze spały. No a na koniec dodać należy zwiedzanie atrakcji, do których trzeba było się pofatygować jeszcze przed wschodem słońca.
A co zwiedzaliśmy? Dwa stany: Meghalayę i Assam i ich dwie główne atrakcje: żyjące mosty i park narodowy Kaziranga.
A to nasze dwa słodkie maluchy:
Czy ja widze pewien polarek?
A jakże! Bardzo dziękujemy za bardzo udane prezenty! m