Na koniec wyjazdu mieliśmy jeszcze trochę pokręcić się po okolicach Kuatisi. To do tego miasta przywiózł nas samolot Wizzaira i z tego miał nas zabrać do Warszawy. Naturalne więc było to, że zatrzymaliśmy się na chwilę w tym właśnie miasteczku. Głównie dlatego, by nie spóźnić się na lot powrotny. Okazało się, że i samo Kutaisi i jego okolice mają turystom do zaoferowania całkiem sporo atrakcji. W samej miejscowości a – jak to w innych aglomeracjach Gruzji – architektur raczej nie powala, ale też nie można specjalnie narzekać, bo w ścisłym centrum było kilka ciekawych budynków. W sumie było ciekawiej i ładniej niż się spodziewaliśmy.
Szczerze jednak przyznam, że zimno na tyle mocno dawało nam się we znaki, że postanowiliśmy dać sobie spokój z dłuższymi spacerami i spędzić czas w jednej z miejscowych kawiarenek na ciastku i kawie. Był to strzał w dziesiątkę, bo ekipie od razu poprawiły się humory i nawet najwięksi maruderzy przestali zgłaszać wyraźny sprzeciw w sprawie kontynuowania wycieczki. Dzięki temu mogliśmy ruszyć w teren. Na celowniku mieliśmy położony kilka kilometrów od Kutaisi park ze śladami dinozaurów i niewielką jaskinią. Pora była na tyle wczesna, a warunki na tyle niesprzyjające, że tego przedpołudnia byliśmy jedynymi odwiedzającymi rezerwat Sataplia.
Obejrzeliśmy też dwie prawosławne katedry położone w okolicy. Jedna – Bagrati – w zasadzie była w samym mieście;
Ostatni dzień miał przenieść nas do Warszawy, a przyniósł największą niespodziankę wyjazdu. W nocy spadł śnieg. Może nie było go więcej niż 10 centymetrów, ale okazał się na tyle uciążliwy że sprawił, że 3/4 samolotów, którego tego dnia miały wylądować w Kutaisi w ogóle do Gruzji nie przyleciało. W tej grupie był też samolot Wizzaira, mający zabrać nas do Warszawy. Dzień zaczął się dla nas mocno nieciekawie. Szczególnie, że aby zdążyć na lotnisko wstaliśmy tego dnia o 4-tej rano. Dzieciaki niewiele później. W schyłkowej formie przeczekaliśmy na lotnisku jakieś 3 godziny, aż sytuacja się wyjaśni. Powiedziano nam, że lot odbędzie się następnego dnia, a my (zgodnie z unijnymi regulacjami) będziemy mieli zapewniony i wikt i opierunek. I rzeczywiście podstawiono autobusy i po jakiś 45 minutach wylądowaliśmy w hotelu w miejscowości Ckaltubo. Wizzair zakwaterował nas w odnowionym domu wczasowym. Okazało się, że w całym miasteczku takich przybytków jest trochę więcej, bo Ckaltubo było swego czasu uzdrowiskiem znanym w całym ZSRR. Po upadku komunizmu nieco podupadło na zdrowiu, ale w ostatnich latach sporo się tu inwestuje stąd świeżo odnowiony hotel i własnie remontowany szpital uzdrowiskowy. Co ciekawe, nasz przewodnik zupełnie o nim milczał.
Wszystkim nam ten dodatkowy dzień bardzo się podobał. Spędziliśmy go bardzo leniwie, wychodząc na krótki spacer z lepieniem bałwana, śnieżkową wojną i zatopioną w bieli tropikalną roślinnością.
Dom zdrojowy z zewnątrz
i wewnątrz.
Dzień później samolot nie miał już problemów z lądowaniem i mogliśmy spokojnie wrócić do Warszawy.