Na południe – wstęp [Sri Lanka]

Na zdjęciu my i nasz kierowca Praneeth.

Niewiele ponad dziesięciodniowy wypad na Sri Lankę był w zasadzie trochę spontaniczny. Dobre drogi i w miarę normalny ruch drogowy (dla nas zdziwieniem było to, że na Sri Lance pierwszeństwo na pasach ma pieszy, dacie wiarę?). Do tego stosunkowo niewielkie odległości dzielące poszczególne atrakcje, dobre jedzenie i schludne hotele.

Początkowo sami mieliśmy prowadzić, ale konieczność posiadania międzynarodowego prawa jazdy, które dodatkowo trzeba potwierdzać po przyjeździe nieco nas odstraszyła i w końcu zdecydowaliśmy się na samochód z kierowcą. Trafiliśmy w dziesiątkę, polecony na jednym z podróżniczych stron. Praneeth Prasanka okazał się być świetnym wyborem. Takiego kierowcy nie spotkaliśmy chyba w czasie żadnej z indyjskich eskapad. Miły, otwarty z dobrym angielskim, jeździł sprawnie, ale ostrożnie bez szaleństw. Znał trasę i odwiedzane miejsca. Do tego był normalny. Gdyby ktoś w przyszłości chciał skorzystać z jego usług to dane kontaktowe można znaleźć na poniższych stronach: tu i tu.

Samochód też okey. Praneeth zaoferował nam swoją nieco już starą, ale sprawdzoną toyotę. W środku miejsca spokojnie na 7 osób i bagaże także mogliśmy się dowolnie usadowić. Było naprawdę komfortowo.

Samochód mieliśmy więc ogarnięty pozostało wytyczenie trasy. Zdecydowaliśmy się zwiedzić centralną cześć wyspy z Kandy i historycznymi stolicami oraz okolice Colombo.  Niestety wyjazd w kwietniu miał też pewne minusy. Przede wszystkim pogodowe. W ciągu dnia było po prostu potwornie gorąco. W cieniu jeszcze dawało się wytrzymać, ale gdy tylko człowiek pojawiał się w słońcu od razu czuł, że coś jest nie tak. A gdy jeszcze w tym słońcu trzeba bylo wykonać jakieś ruchy, a nie daj Boże zająć się dziećmi…
Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że okno pogodowe jest niezwykle krótkie, bo tak od 7 do 9- tej ranom (ponieważ wstawaliśmy o 7-mej to poranne okno skracało się do godziny) i wieczorem o 17-tej do 18-tej. W tym drugim przypadku nic a nic nie przesadzamy. Nawet o 16-tej było jeszcze za gorąco, by zachęcić nasze dzieciaki do chodzenia, i nic a nic nie pomagało, że na co dzień mieszkamy w tropikach. To chyba nie ma w końcu aż tak dużego znaczenia, co innego gdybyśmy się w tej części świata urodzili, tak jak powiedzmy… Janka. Nasza córa rzeczywiście jakby lepiej znosiła te wysokie temperatury. Przynajmniej na tyle, że była w stanie z nami wędrować i zwiedzać kolejne ruiny, dzielnie oddając miejsce na swoim wózku starszemu bratu. Czasem tylko prosiła by wziąć ją na rączki, albo włożyć do nosidełka. Jedynym bardziej widocznym objawem jej zmęczenia były dłuższe niż zwykle drzemki, ale te praktykował też Michaś (co w Delhi już mu się raczej nie zdarza).

Sama wyspa bardzo przypadła nam do gustu. Oferta turystyczna jest bardzo bogata i możemy powiedzieć, że moglibyśmy tu jeszcze spokojnie wrócić na kolejne kilkanaście dni. Kto wie może jeszcze się uda.

This entry was posted in Indyjskie and tagged . Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *