Po porannych przygodach udałem się na test na COVID-19, a potem pojechałem pod bramę parku góry Meili. Stąd ruszyłem do wioski Yubeng. Miała stanowić bazę do wędrówek na kilka najbliższych dni. Większość turystów pokonuje ten odcinek terenowym samochodem, ale zdecydowałem się przejść go na piechotę. Zarzuciłem mój wór na plecy i ruszyłem. Okazało się, że wśród tych, którzy idą (a nie jadą) większość i tak podążą drogą. Wariant dość słaby, bo ruch jest spory, więc wędrówkę uprzykrza nie tylko hałas, ale i kurz. Większość nie zna drogi i idzie bez mapy – więc jest to opcja najbezpieczniejsza. Ja oczywiście wybrałem szlak i choć może w jednym miejscu nadrobiłem nieco drogi, to przez większość czasu miałem święty spokój. Mogłem skupić się na podziwianiu widoków i zdobywaniu kolejnych metrów przewyższenia (do podejścia było jakieś 1000 m). Na grzbiecie zatrzymałem się na tybetańską herbatę w chacie miejscowego górala. Pogadaliśmy chwilę i dowiedziałem się od niego, że mogę zrobić sobie wycieczkę na niedaleką grań. Ścieżka widoczna była też na moich mapach, ale wiadomo z tymi szlakami na mapie to różnie bywa….
Było już dość późno, ale liczyłem, że bez dużego plecaka (góral zgodził się go przechować) będę znacznie szybszy. Tu nieco się przeliczyłem, bo brakowało mi jednak świeżości, a i wysokość też dawała mi się we znaki. Po drodze spotkałem też kilka powracających osób, wszystkie odradzały dalszą drogę skarżąc się na duży wiatr. Dało mi to trochę do myślenia, ale chciałem przynajmniej wyjść powyżej linii lasu, by móc rozejrzeć się po okolicy. I to chyba był wariant optymalny, bo jak tylko skończyły się drzewa zaczęło pioruńsko wiać. Zrobiłem więc kilka szybki zdjęć i zawróciłem w stronę lasu. Droga w dół poszła oczywiście dużo szybciej. Górala już w chacie nie było, ale na szczęście nie zamknął mi plecaka w środku, tylko powiesił go na płocie. Po kolejnej godzinie marszu dotarłem do hotelu, akurat zaczynało zachodzić słońce.








