Po górskiej eskapadzie trafiłem do tybetańskiego raju. Shangri-la to mityczna tybetańska kraina mlekiem i miodem płynąca. Leży, gdzieś u stóp fikcyjnej góry Karakal (“Błękitny Księżyc”). Nikt dokładnie nie wie gdzie, bo kontakty ze światem zewnętrznym ma bardzo ograniczone, a Ci którzy tu trafili mają zakaz wyjazdów. Jakim cudem ją odnalazłem i jak z niej wyjechałem? Otóż moje Shangri-La miało z tym mitycznym niewiele wspólnego. To po prostu taki chwyt marketingowy. W 2014 r. junnańskie miasto Zhōngdiàn chcąc się wypromować turystycznie zmieniło w nazwę na Shangri-La (po chińsku Xiānggélǐlā. Do raju mu daleko, a raju tybetańskiego pewnie jeszcze dalej. Ma jednak co najmniej jedną atrakcję turystyczną wartą obejrzenia: klasztor Gandan Sumtseling – największą buddyjską świątynię w całym Junnanie. Całkiem ciekawą i dość klimatyczną. Dla chińskich turystów jest to przede wszystkik fajny plener do zdjęć głównie na lokalne instastory i facebukowe łole. Zresztą zobaczcie sami:











