Wybraliśmy się z Michatkiem w jeden z grudniowych wieczorów do cyrku. Cyrk to co prawda był bombajski, ale na gościnnych występach w Delhi. Michatek był bardzo podekscytowany, ja też byłem mocno zaciekawiony. W sumie cyrk w Indiach? To mogło oznaczać wszystko. Przyznam, że było całkiem normalnie. Bez żadnych ekscesów i bez większych niespodzianek. Dokładnie tak jak polski cyrk, który pamiętam z dzieciństwa. Aż byłem zdziwiony, że choć od Polski dzieli nas tak wiele kilometrów to instytucja cyrku mogła by być swobodnie tym elementem, który oba nasze kraje mogłaby tak samo silnie łączyć jak języki (to oczywiście żart).
Michasiowi szczególnie zależało na tym by zobaczyć “klaunów” i nie zawiódł się.
Osią dwugodzinnego spektaklu były przede wszystkim pokazy akrobatyczne: podniebne i naziemne.
Michatkowi podobały się też pokazy z ogniem.
Tu coś co mnie najbardziej urzekło, czyli wyczynowa jazda na rowerze.
A i jeszcze ciekawostka. W indyjskim cyrku prawie nie było zwierząt. Co prawda na chwilę wszedł na arenę słoń, potem jeszcze wprowadzili wielbłądy (oba tylko po to by tylko je pokazać) oraz psy i papugi, ale ich występ nie trwał dłużej niż 10 minut. Ciekawe spodziewałem się, że pokazów czworonogów będzie znacznie więcej.