Junnan jest bezsprzecznie jedną z najładniejszych i najciekawszych części Chin. Ja swój urlop w tej górskiej prowincji rozpocząłem od Dali. Kiedyś była to mekka hipisów i wszelkiego rodzaju poszukiwaczy sensu życia. Dziś już bardziej miejsce przyciągające zwykłych turystów, ale wciąż z niepowtarzalną atmosferą, które zawdzięcza nie tylko klimatycznemu staremu miastu, ale przede wszystkim świetnie zagospodarowanemu wybrzeżu jeziora Erhai.
Ja do Junnanu nie przyjechałem podziwiać architektury, czy spędzać czasu przy książce w kawiarniach, tylko się aktywnie zmęczyć. Postanowiłem więc ominąć stare miasto i zaraz po wylądowaniu i dojechaniu do hotelu ruszyłem z kopyta z ambitnym planem podboju gór i jezior. Na pierwszy ogień poszło wznoszące się przy Dali pasmo górskie zwane Cang Shan. Cel ambitny, bo by wejść na jego grań trzeba pokonać ponad 2000 metrów w pionie, a że już samo Dali znajduje się na 2 tys. m n.p.m. to poza samym przewyższeniem trzeba liczyć się jeszcze z nieco bardziej rozrzedzonym powietrzem (szczególnie w wyższych partiach). Niby z hotelu wyszedłem trochę po 13-tej, ale jednak swoje trzeba było podejść. Do tego pierwszy odcinek szedłem trochę na wyczucie, przez co parę razy zgubiłem ścieżkę i trzeba było przedzierać się przez busz idąc na rympał. Straciłem przez to trochę czasu, ale i tak udało mi się wejść na grań koło 18-tej, czyli jeszcze przed zachodem słońca. Pogoda tego dnia była bezbłędna, a widoki wręcz niesamowite. Słońce mieniło się wszystkimi odcieniami, do tego stopnia, że byłem pewien, że dostrzegam nawet magiczną oktarynę. Na grani wiało jednak niemiłosiernie, więc specjalnie się tam nie zasiedziałem. Problemy zaczęły się na zejściu. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, bo zejść trzeba 2 tys. metrów i to większość po ciemku, ale wyszło mi, że jakoś sobie poradzę, najtrudniejszy odcinek pokonać zmierzałem jeszcze przed zmrokiem, potem miałem zaplanowany kawałek schodami, a potem już chciałem wbić się na drogę, którą wiła się mniej więcej od połowy góry do samego jej podnóża. Wszystko szło tak jak zaplanowałem, tylko gdzieś po 2 godzinach zejścia zorientowałem się, że wariant z drogą jest dobry, bo trasa jest szeroka i nie da się na niej zgubić, ale wije się tak niemiłosiernie, że schodzić nią będę pewnie dłużej niż wchodzić, bo za nic nie chce tracić wysokości. Zejście ścieżką, którą podchodziłem wydawało mi się wariantem mało optymalnym, bo przy tym nachyleniu i górskim charakterze trasy w nocy łatwo się jednak o coś zaczepić. Zresztą musiałbym się cofnąć parę kilometrów, co też już raczej nie wchodziło w grę. W międzyczasie bowiem pojawił się inny problem: spadający poziom baterii w telefonach…, zarówno w tym, którego używałem do nawigacji, jak i tym, który służył mi jako latarka. Na wyjazd brałem ze sobą powerbanka, ale zabrali mi go na lotnisku (nie miał oznaczeń pojemności, a takich jak się okazuje nie wolno przewozić samolotem). Z czasem sytuacja energetyczna zrobiła się już na tyle podbramkowa, że zaczynałem sobie wręcz wizualizować nocleg w górach, bo bez światła nie dałoby się iść nawet tą bitą drogą, zbyt duże ryzyko uderzenia w jakieś kamienie. Musiałem więc wdrożyć w życie plan C, którym okazało się zejście pod linią wysokiego napięcia. Droga prowadziła prosto w dół, czyli była stroma jak pierun, ale na szczęście dość szeroka. Niestety zbocze ktoś świeżo zaorał, bo linia musiała być dopiero co postawiona, więc schodziło się trochę jak po śniegu, albo żużlu. Najważniejsze jednak, że szybko w dół. Na tyle szybko, że baterie w obu komórka wystarczyły mi i to jeszcze na tyle, że na ostatnie trzy kilometry dałem radę sobie zamówić taksówkę.









