Tak się złożyło, że w tym roku Diwali wypadało w ten sam weekend co Dzień Zaduszny. Wyjazd mogłem więc też połączyć z wizytą na cmentarzu. Na północy Bengalu Zachodniego w okolicy miejscowości Kurseong zamieszkuje spora społeczność katolików. Święto zmarłych obchodzi się tam nie tak jak w Polsce 1 listopada, a dzień później drugiego.
Muszę przyznać, że byłem pod ogromnym wrażeniem tego, ile wysiłku wkłada się tu w przystrojenie grobów. Mnóstwo płatków kwiatów i świeczek, wszystko ułożone w piękne wzory, z ogromną starannością i dbałością o szczegóły. Nie ma grobu, który nie zostałby przystrojony.
Pod wieczór wszyscy mieszkańcy zbierają się na mszy (msza rzymskokatolicka po nepalsku), a po jej zakończeniu gromadnie zapalają świece pamięci zmarłych. Gdy tak chodziłem przy grobach, podziwiałem i fotografem, zagadywałem też spotkane osoby. Z kilkoma porozmawiałem na temat bliski, których groby przyszli odwiedzić. Tu leży mój tata, tu leży moja mama i tata. Miałem przy okazji wrażenie, że podchodzą do śmierci z większym dystansem, i są ze ta stratą kogoś bliskiego zupełnie pogodzeni. Z pewnością nie był to upływ czasu, raczej sposób patrzenia na świat, może to coś co zaczerpnęli z hinduizmu, a może coś zupełnie innego, a może mi się po prostu wydawało?
Podobno przy dobrej pogodzie widać z tego cmentarza Kanczendzongę. Jakby nie było jedną z najwyższych gór świata i przy okazji dla niektórych także miejsce wiecznego odpoczynku…
Niesamowite, kto by pomyślał… Co do podejścia do śmierci – mam wrażenie, że oni są po prostu o wiele bardziej oswojeni z tym “zjawiskiem”. Umieralność dzieci jest spora, średnia wieku dość niska, wypadki i choroby też dosyć częste. Chyba po prostu statystycznie częściej mają do czynienia ze stratą bliskich. Tak gdybam…