Kulminacją naszego pobytu na Południu był wyjazd na kraniec Indii, czyli przylądek Komoryn. Pojechaliśmy tam tylko we czwórkę. Reszta ekipy nie podzielała naszego turystycznego entuzjazmu i zamiast spędzać cały dzień w samochodzie wolała powylegiwać się jeszcze na keralskiej plaży.
Sam półwysep nie zrobił na nas jakiegoś kolosalnego wrażenia i to mimo tego, że z morza wystawał tam taki oto kolos. Poza nim najciekawsza była świątynia Kanyakumari Temple, poświęcona bogini Parvati. Niestety nie można w niej było robić zdjęć, może dlatego by nie sfotografować nagiego torsu któregoś ze zwiedzających (z szacunku dla patronki, wszyscy mężczyźni muszą obowiązkowo zdjąć ubranie z górnej części ciała).
Zasadniczo jednak koniec Indii nie odbiega od innych części kraju.
Widok z drogi na Ghaty Zachodnie, najwyższe pasmo górskie w okolicy. Jak na indyjskie możliwości nie jest wcale zbyt wysokie. Najwyższy szczy ma bagatela 2 700 metrów.
Największą atrakcją wycieczki było jednak zdecydowanie zwiedzanie Padmanabhapuram Palace.
Zachwycił nas nie tylko napisem w hinglish (chappale – to miejscowa nazwa klapek/łapci)
Ale przede wszystkim piękną architekturą.
Podobno jest to najlepiej zachowany przykład architektury keralskiej (paradoksalnie znajduje się w Tamil Nadu).
Michatek w tradycyjnym dla siebie stylu zwiedzał cały kompleks pałacowy na rękach mamy 🙂
To Marys musi miec niezle bulki! Ja nawet Olafinki nie moge tak nosic na rekach caly czas.