Po świętach mieliśmy wylecieć na kilka dni do Yunnanu. Marzyły się nam tropiki, dżungla, słonie i pola herbaty. Nic jednak z tego nie wyszło. Odwołaliśmy wyjazd na trzy godziny przed wylotem samolotu. Bagaże już były spakowane, a my mieliśmy już tylko włożyć buty, zapiąć kurtki i jechać na lotnisko. Powstrzymał nas jednak koronawirus, a dokładniej podejrzenie pojawienia się kilku przypadków w Jinghong – pierwszym celu naszej podróży. Chiny wciąż prowadzą politykę zero-COVID, co oznacza masowe testy, lockdowny, blankietowy zakazy lotów, zamykanie wszystkiego co się da i ogólnie nieprzeciętną panikę. A dla wszystkich podróżnych, w szczególności obcokrajowców spore kłopoty (z przymusowym zamknięciem w hotelu i brakiem możliwości powrotu do domu). Z duszą na ramieniu zrezygnowaliśmy więc z wyjazdu. Jak później się okazało się bardzo słusznie, bo plotki o przypadkach się potwierdziły. Ponieważ mieliśmy już zrobione testy na COVID, wzięty urlop, a dzieci wolne w szkole postanowiliśmy się nie podawać. Tylko nieco zmienić plany. Zamiast do tropików można przecież pojechą na narty. Bliżej i teoretycznie bezpieczniej. Zarezerwowaliśmy hotel w Chongli – jednym z rejonów, w którym mają się odbywać Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Kąpielówki w bagażu zamieniliśmy na ocieplane kombinezony i ruszyliśmy w drogę. Po 3 h dojechaliśmy na rogatki. Tu jednak okazało się, że w ramach epidemiczno-olimpijskich środków prewencyjnych wprowadzono wymóg obowiązkowej rejestracji wszystkich przyjezdnych dokonanej co najmniej na 24 h przed podróżą. Trochę się dziwiliśmy dlaczego system automatycznie nie odrzucił naszej rezerwacji na etapie płatności. Ale wina była po mojej stronie, bo nie wychwyciłem tego w ważnych informacjach (tekst był po chińsku i w ferworze walki go nie przetłumaczyłem). Ale cóż było robić? Przyjęliśmy to już raczej na wesoło. Powiedzieliśmy dzieciom (Basia popłakała się tego dnia drugi raz) i wyruszyliśmy w podróż powrotną. O 19-tej byliśmy w domu. Następnego dnia udało się w końcu, gdzieś wyjechać, bo ograniczyliśmy poziom ambicji i podjechaliśmy do jednego z pekińskich ośrodków narciarskich. Mniejszy, ale zdecydowanie bliżej położony i co najważniejsze dostępny bez specjalnych rejestracji. Postanowiliśmy jednak nie rezygnować z Chongli i pojechać tam na weekend noworoczny. Zrobiliśmy kolejną rezerwację, wypełniliśmy wnioski w systemie i czekaliśmy na SMSowe potwierdzenie. Wieczorem przyszły zgody, ale tylko na 2 z 5 członków rodziny. Reszta rejestrowana na drugi numer telefonu nic nie dostała. Następnego dnia dzięki pomocy chińskojęzycznych znajomych udało się wyjaśnić, że system automatycznie odrzuca rezerwacje, w których na jednego dorosłego przypada więcej niż jedno dziecko. Ciort wie dlaczego i dlaczego nie dostaliśmy na ten temat żadnej informacji (nawet zwrotnej). Skasowaliśmy więc rezerwację hotelową, przesunęliśmy wyjazd i następnego podjęliśmy kolejną próbę. Tym razem w innym ośrodku, bo w tym poprzednim nie było już miejsc. Nauczeni doświadczeniem, o rejestrację poprosiliśmy hotel. Było z tym trochę zachodu, ale była też nadzieja. Z niecierpliwością czekaliśmy na potwierdzenie z systemu i dostaliśmy 5 SMSów na 3 numery telefonów – na wszelki wypadek Basię zgłosiliśmy na odrębny numer (dwoje dzieci nie może przypadać na jednego dorosłego, ale nie ma problemów z rejestracją dziecka bez opiekuna – gdzie tu logika?!?). Potem już obyło się bez przygód. Tyle, że wyjazd nam się skrócił i zamiast kilku dni spędziliśmy w hotelu tylko jedną noc. Na nartach dało się jeździć tylko pierwszego dnia, bo drugiego wiało tak potężnie, że nauczeni doświadczeniem nawet nie podejmowaliśmy próby. Ale i tak było całkiem fajnie. Do wyciągów zero kolejek, stoki dobrze przygotowane i smaczne jedzenie. Szkoda, że w tym roku wszystkie ośrodki w Chongli z uwagi na olimpiadę zostały już zamknięte.