W połowie marca sytuacja epidemiczna w Pekinie i okolicach ustabilizowała się na tyle, że poluzowano restrykcje i wreszcie mogliśmy zacząć podróżować poza Pekin bez obowiązkowej kwarantanny i robienia testów na koronawirusa. Chcąc nadrobić trochę stracony czas postanowiliśmy pojechać na ostatnie w sezonie narty. Wybór padł na położone najbliżej Pekinu poważne stoki, czyli ośrodki w Chongli. To tu w przyszłym roku mają m.in. odbywać się Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Jak na chińskie standardy Chongli jest w zasadzie tuż pod Pekinem – jedyne 250 km w linii prostej – samochodem jakieś 3,5 h, a pociągiem tylko godzinka. Miejsce już przez nas kilka razy odwiedzane, przez to nieźle już znane.
Niestety mieliśmy trochę pecha, bo trafiliśmy na dość mroźny i strasznie wietrzny weekend, przez co narty były dość średnią przyjemnością. Do tego Michaś trochę się podziębił i zbojkotował naszą koncepcję spędzania wolnego czasu… Jeżdżenia było więc mniej niż więcej. Były za to gorące źródła i zabawy w śniegu. Pech się jednak nie skończył nawet w drodze powrotnej, bo w połowie jazdy do Pekinu uświadomiłem sobie, że zostawiłem w hotelu swoje dokumenty i musieliśmy wracać….
Sami rozumiecie, że taki weekend pozostawił pewien niedosyt. Tydzień później postanowiłem ponowić narciarską próbę. Już samemu i w jednodniowym wydaniu pociągowym. Niestety znów daleko było od ideału. Wiatr co prawda już nie wiał, ale mróz nie tylko zelżał, a w zasadzie zamienił się w falę wiosennych upałów. 15 C na stoku nie wróżyło niczego dobrego, ale byłem zdeterminowany i w sumie dobrze, bo żałował. A tak poznałem nowy sport: narty wodne. Na stoku był bowiem taki upał, że nawet w górnych partiach tworzyły się oczka wodne :). A na dole płynęły regularne strumienie.
No cóż pozostaje czekać na przyszły sezon, choć ten też pewnie będzie specyficzny, bo z uwagi na igrzyska Chińczycy zamkną Chongli dla zwykłych śmiertelników.