Port Louis [Mauritius]

Dziś wybieramy się na zwiedzanie stolicy. Port Louis – jak przystało na stolicę wyspiarskiego państwa – położony jest nad brzegiem oceanu. Miasto musiało się od czasów kolonialnych sporo rozrosnąć i dziś jakby nienaturalnie wrzyna się w okoliczne wzgórza, które stanowią granicę dalszego rozwoju aglomeracji. Gęsta zabudowa i wąskie uliczki w połączeniu z niekompetentnym GPSem utrudniły nam nieco nawigację, przez co spędziliśmy dodatkowe pół godziny w samochodzie próbując trafić do jednej z atrakcji. W rezultacie nie starczyło nam czasu by zobaczyć wszystkie miejsca opisane w przewodniku. Plany miałem tak ambitne, że pewnie i tak wszystkiego byśmy “nie zaliczyli”.

Zwiedzanie zaczęliśmy od nabrzeża i wizyty w muzeum filatelistycznym. Miejsce jest o tyle ciekawe, że stworzono je by udostępnić szerokiej publiczności jedne z najrzadszych na świecie znaczków pocztowych. Tak się złożyło, że ich historia jest nieodłącznie związana z Mauritiusem. Mowa o pomarańczowej jednopensówce i niebieskiej dwupensówce, którego zostały wyemitowane na wyspie przez brytyjską pocztę w 1847 roku. Wydrukowano po 500 każdego z nich, a do dziś zachowało się kilkadziesiąt z nich. Nic dziwnego, że należą do najdroższych znaczków na świecie. Dwa z nich wróciły do domu w 1993 roku, gdy zakupiło je konsorcjum lokalnych firm wydając na to niebagatelną kwotę 2 milionów dolarów. Od 2001 roku można je oglądać w Blue Penny Museum. Przechowywane w specjalnych gablotach filatelistyczne skarby podświetlone są tylko przez kilka minut w ciągu godziny (co ma uchronić je przed wyblaknięciem).

Muzeum mieści się tuż na nabrzeżu. Wieczorem musi to być bardzo fajne, tętniące życiem miejsce. Pełno knajpek, restauracji i sklepów.

Naszym celem nie były jednak zakupy, a kolejna atrakcja, która mieści się na drugim końcu nabrzeża: Aapravati Ghat, symboliczna pamiątka kolonialnej historii wyspy. Miejsce tymczasowego pobytu wszystkich imigrantów przybywających (głównie z Indii) do pracy na wyspie, a dziś niewielkie muzeum. W środku obejrzeć można bardzo ciekawą wystawę. Michaś i Janka bawili się wyśmienicie poznając historię poprzez obrazkowe opowieści prezentowane na specjalnie do tego celu przygotowanych komputerach.

Na koniec pojechaliśmy na tor wyścigów konnych – najstarszy na południowej półkuli i drugi najstarszy na świecie!

Od kiedy parę lat temu wybrałem się w Warszawie na Służewiec mam w sobie pewien sentyment do tego typu imprez. Zawsze niosą ze sobą specyficzny klimat i atmosferę. Bez względu na to, czy wyścigi odbywają się w Warszawie, w Bangalore, czy na Mauritiusie wizyta na torze jest zawsze jak podróż w czasie. W Port Louis Pola Marsowe – bo tak nazywa się lokalny tor wyścigów – mieszczą się w centralnym punkcie miasta. Ciekawe, że parking dla samochodów umieszczono w środku toru. Wjechać na niego można tylko w przerwie między gonitwami.

Wyścigi nas zauroczyły. Najpierw oglądaliśmy je ze środka dopingując dżokejów razem z tłumem kibiców. Z czasem przenieśliśmy się do części biletowanej. Zgodnie z dawną tradycją bilet kupują tylko panowie (damy i dzieci wchodzą za darmo). Gdybyśmy mieli wytworniejsze stroje (panowie obowiązkowo garnitury, białe koszule i jedwabne krawaty, damy szerokie kapelusze) moglibyśmy pewnie dostać się do jednej ze specjalnych loży zarezerwowanych dla wyższej klasy.

W przerwach między wyścigami ratowaliśmy się przez upałem domowej roboty lodami, które sprzedawał Hamid – potomek indyjskich imigrantów. Serdecznie mu współczułem. Środek Ramadanu, a facet musi cały dzień lody nakładać. Jemu to na szczęście nie przeszkadzało.

This entry was posted in Indyjskie and tagged . Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *