Tak jak ostrzegała prognoza pogody, pierwsza część wyjazdu upłynęła nam pod znakiem parasola. Padało dużo i często, ale szczęśliwie tylko trzy dni. Potem deszczowe chmury pogroziły nam jeszcze trochę, ale w miarę jak posuwaliśmy się dalej na północ na niebie pojawiało się coraz więcej błękitu. A groźne szaro-granatowe nimbostratusy ustąpiły miejsca białym barankowym cumulusom. To Himalaje powstrzymywały monsun. W tym roku nie były w tym aż tak skutecznie: stąd na naszej trasie zarwane i zasypane drogi.
Nic też dziwnego, że w Kinnaurze dominowała zieleń. W niższych partiach widoki za oknem przypominały nieco Polskę, w wyższych Alpy i Kaukaz.
Przez pierwsze dni dużo było jeżdżenia. Przejazd do Simli zajął nam 8 godzin. Tam zatrzymaliśmy się na chwilę dłużej by załatwić pozwolenie na wjazd do strefy przygranicznej.
Kolejnym celem był kompleks klasztorny Sarahan.
Pogoda niestety nie była najlepsza.
W tej części dominuje hinduizm, ale architektura tylko w niewielkim stopniu przypomina widoki znane z hindustańskich nizin. Podstawowa różnica to powszechne wykorzystanie drewna, a nie kamienia.
Przez to z daleka kinnaurskim świątyniom łatwiej było by odnaleźć porozumienie z naszymi beskidzkimi kościołami i cerkwiami.
Fragment pięknych drzwi wejściowych.
Bardziej tradycyjne elementy architektoniczne.
Które zresztą nie ograniczają się do samego kompleksu klasztornego.
Generalnie padało.
A w zasadzie lało.