Muszę przyznać, że wejście na Stok Kangri było jednym z moich ciekawszych górskich doświadczeń. Po pierwsze góra budzi respekt. Sami przyznacie, 6 120 m robi wrażenie. Po drugie mimo tej wysokości, jest pewnie jedną z najłatwiejszych w swej grupie. Nie dość, że startuje się z poziomu prawie 3 700 m (czyli do wejścia jest tylko 2 400 m) to jeszcze można spokojnie zaaklimatyzować się, przy okazji zwiedzając Ladakh. Potencjalnych trudności może dostarczyć ostatni odcinek. Przejście końcowej grani przypominało mi trochę nasze Tatry, tylko z nieco większą ekspozycją. Z jednej strony tysiąc metrów spadku, z drugiej trzy tysiące. Dla cierpiących na lęk przestrzeni może to być pewne wyzwanie, w szczególności w połączeniu z chorobą wysokościową. W lipcu śniegu już prawie nie było, w połowie drogi trzeba było parę minut pospacerować po lodowcu (prawie nie ma szczelin), potem kilka łach śniegu i w górnej części nieco oblodzenia. Bez raków można się spokojnie obyć, a czekan zabierają w górę tylko największy szpanerzy i turyści naciągnięci przez wypożyczalnie sprzętu w Leh. Dla zobrazowania trudności dodam, że mój przewodnik wybrał się na szczyt w takich trekkingowych adidasach. Przy okazji opowiedział mi też anegdotę, jak to rok temu grupa zachodnich turystów weszła na szczyt w pełnym szpreju (raki, czekany i lina) i przy robieniu pamiątkowej fotki dogonił ich asystent ich przewodnika – w klapkach. Może dlatego Stok Kangri bywa nazywany szczytem trekkingowym, a nie wspinaczkowym? Inna sprawa, że agencje w Leh prześcigają się w organizowaniu “wypraw” i “ekspedycji” na szczyt Stok Kangri, ale takie już prawo marketingu.
Przewodnicy to specyficzny gatunek. Jeden podobno kiedyś przez pomyłkę prawie zaciągnął swoich klientów na sąsiedni szczyt, z groźną śnieżną czapą. Cud, że się na czas zorientował, że coś jest jednak nie tak, bo jak nic podcięliby lawinę i polecieli w puchową dal. Inny – przy zdobywaniu Nuna (to taki niczego sobie siedmiotysięcznik) – nie wziął odpowiedniej ilości lin i nie było czym poręczować, więc cała wyprawa po kilkunastu dniach w górach musiała się wycofać, bo nie było jak wejść na szczyt….
No a teraz o moich doświadczeniach. Wejście zaplanowałem na 5 dni. Dwa dni w górę. Trzeciego dnia atak. Czwartego dnia na dół. Jakby były problemy to jeden dzień rezerwowy. Pierwszego dnia wszystko szło zgodnie z planem. W cztery godziny – czyli niemalże podręcznikowo – wdrapałem się do Mankarmo (4 300 m). Zrobiłem sobie jeszcze 1,5 godzinną wycieczkę aklimatyzacyjną i wróciłem do obozu. Tu poczułem, że coś jest nie tak. Początkowo myślałem, że gorączkę spowodował wysiłek fizyczny (to mi się już kiedyś zdarzyło), ale do schematu nie pasowały problemy żołądkowe. W nocy nie dość, że wędrowałem w tą i z powrotem do toalety, to miałem jeszcze trudności ze snem. Rano byłem bardzo słaby. Wszystko wskazywało na chorobę wysokościową, albo na zatrucie. Mimo ewidentnego osłabienia spakowałem dobytek, zwinąłem namiot i ruszyłem w górę. Nie wiedziałem, że czeka mnie jeden z najtrudniejszych dni w życiu. Trasę do do obozu bazowego pokonuje się zwykle w dwie godziny (rekordziści robią to w nieco ponad godzinę). Ja przy największych chęciach nie byłem w stanie przejść tego dystansu w mniej niż pięć godzin! Mój marsz wyglądał tragicznie. Kilka bardzo wolnych kroków i odpoczynek. Wszystko w trybie 20 minut wysiłku, 10 minut odpoczynku. Problemem nie był nawet krótki oddech, a zupełny brak siły w mięśniach. Jakby ktoś odciął dostawy powietrza. Z każdą godziną było coraz gorzej. Okresy wysiłku uległy dramatycznemu skróceniu do 5-10 minut, ustępując coraz dłuższym przerwą na odpoczynek (do 10-15 minut). Sytuacja zaczęła wyglądać nieciekawie. Pocieszałem się tylko tym, że nie miałem żadnych innych objawów choroby wysokościowej: żadnych zawrotów, żadnego bólu głowy, czy większych problemów z oddychaniem. Dziękowałem niebiosom, że mój bagaż niesie tragarz (przed wyjściem zastanawiałem się, czy dobytek transportować samemu). Gdy dotarłem do obozu padłem w namiocie i przeleżałem tam trzy godziny, tylko okazjonalnie udając się na wyprawę do toalety. Diagnoza była niepewna, ale to nie miało znaczenia. Z wchodzeniem na szczyt mogę się pożegnać. Koło 3-ciej zjadłem jakieś herbatniki, wypiłem herbatę i poprawiłem ogólnodostępnym lekiem na problemy żołądkowe, czyli coca – colą. Godzinę później mój stan zaczął się poprawiać. Z każdą minutą czułem się coraz lepiej. Poszedłem nawet na krótki spacer. Pokazałem się przewodnikowi. Nie mógł wyjść z podziwu. Umówiliśmy się, że w takiej sytuacji chyba spróbujemy wstać o północy i zaatakować szczyt. I tak zrobiliśmy. Problemy żołądkowe nie ustały, ale to była już tylko drobnostka, bo wróciły siły, przynajmniej większość z nich. Po prawie sześciu godzinach wspinaczki i trzech postojach toaletowych stanąłem na szczycie. Kilka minut wcześniej obejrzałem jeszcze wschód słońca.
Stok Kangri (po prawej) widziany z Leh
Widok na obozowisko.
Tego dnia na szczyt weszło koło 15 innych osób.
Warto było się sprężyć, bo pogoda dopisała.
Widok na dwa indyjskie siedmiotysięczniki: Nun i Kun.
I jeszcze kilka innych widoków.
PS. Na koniec jeszcze chciałem napisać o pewnej czeskiej parze, którą spotkałem podczas treku na Stoka. On miał kopiasty plecak, ona nosidełko. Do tego dwie dziewczynki w wieku 4 i 7 lat. Okazało się, że wszyscy dzielnie sobie radzili. Tego dnia zaczęli z wioski Stok i bez większego problemu weszli do pierwszego obozowiska na 4 300 metrów. Młodszej tata trochę pomógł, bo po drodze zasnęła. Na miejscu byli koło 14-tej. On chwilę odpoczął i przed wieczorem poszedł jeszcze kolejne dwie godziny do base campu (4 900 m). Tam przespał się cztery godziny i o północy razem z kolegą ruszył na atak szczytowy. Już o piątej rano był na wierzchołku. O 11-tej spotkałem go gdy wędrował z base campu do swej rodziny nocującej na 4 300 m. To się nazywa umiejętne łączenie pasji i życia rodzinnego.
Zazdroszczę góry, może jak rodzinka podrośnie też się wybierzemy na podobną górkę….
Spoko spoko. Wszystko przed Wami.
hehehe, zobaczymy na razie w tym roku zaliczyliśmy z synem śnieżke 😉
umiejętne łączenie pasji i życia rodzinnego…. Podoba mi sie! 🙂
Gratulacje! Wiesz w koncu co Ci dolegalo? Przemeczenie? Czy faktycznie wysokosc?
Chyba nieumyte jabłko, które zjadłem pierwszego dnia wyjazdu. Czyli zatrucie.