Głównym celem naszej wizyty na Sunderbansach było oczywiście zwiedzenie lasów namorzynowych. Jako, że nie było innych możliwości, oglądanie parku narodowego oznaczało w praktyce dziesięciogodzinny rejs łodzią. Już jak się nad tym zastanawialiśmy nie byliśmy przekonani do tego rozwiązania, ale że innych opcji nie było, a lasy zobaczyć chcieliśmy to nie było też zbyt długiego zastanowienia. Refleksja przyszła już po pierwszej godzinie, bo mnie więcej wtedy byliśmy już nasyceni rejsem i dysponowaliśmy już całkiem niezłym pojęciem na temat tego jak namorzyny wyglądają w praktyce. Do tego była dopiero 8-ma rano, więc upał jeszcze jakoś istotnie nam nie doskwierał. No to co, może by już wrócić? Podobne zdanie miały też nasze dzieci :(. To niestety nie wchodziło w grę. Wykupiliśmy przecież wycieczkę, a z nami na łodzi było jeszcze kilka innych osób. Kolejne 9 godzin były więc – delikatnie mówiąc – męczące. Wkoło woda i lasy, poza tym zupełny brak akcji, z nieba leje się żar, dzieci wariują, barierki jakieś takie dziurawe, więc maluchów trzeba cały czas pilnować. Istna masakra. I tak do 18-tej. Na szczęście przetrwaliśmy.
Tak po zastanowieniu stwierdzam, że gdyby nie nasze latorośle, to pewnie rejs byłby nieco nudnawym, ale jednak relaksem. Wzięlibyśmy jakąś książkę poczytali, może nawet jakiś wiersz ułożyli. A tak po powrocie byliśmy po prostu padnięci…
Lasy namorzynowe wyglądają tak.
To był jeden z niewielu śladów zwierzyny. Ślady tygrysa.
Zwierząt w zasadzie nie widzieliśmy, poza Michasiem, który twierdzi, że widział “tygrysa
i jego przyjaciela lefa, jak razem szli przez las”…ach ta jego wyobraźnia.
My na dziobie.
My na pokładzie.
Malujemy.
Jemy. Wszystko byle jakoś przetrwać te dziesięć godzin.