
Jednego na pewno z tego wyjazdu do Szanghaju nie zapomnę. Wejścia na Shanghai Tower. Trochę przez przypadek zorientowałem się, że w czasie naszego pobytu odbywa się kolejna edycja wertykalnego maratonu na drugi najwyższy budynek świata. Ponad 600 metrów, 3000 stopni, 120 pięter. Robi wrażenie, ale skoro jest szansa czemu nie spróbować. Zarejestrowałem się niby po terminie, ale gdy okazało się że to nie stanowi to problemu to się już za długo nie zastanawiałem.
Muszę przyznać, że na starcie byłem trochę poddenerwowany – w końcu takiego wieżowca jeszcze nie zdobywałem, ale że bieganie po schodach lubię i na ostatnich tego typu zawodach w Pekinie poszło mi całkiem dobrze to i tym razem byłem dobrej myśli.
Najedzony (kilkudniowa dieta makaronowa), dobrze wyposażony (poza biegowy strojem, wziąłem jeszcze rękawiczki – przydają się przy trzymaniu poręczy i chustę – klatki schodowe mają nadzwyczaj słabą wentylację) ruszyłem do centrum zawodów. Tam pojawił się mały problem, bo nie ma przechowalni bagażu (miała być na zewnątrz, ale pada). Trochę dziwi mnie takie podejście, ale zostawiam po prostu plecak bez opieki pod informacją i truchtem przemieszczam się na start. Krótka rozgrzewka. Muzyka na full. Chwilę oczekiwania i ruszam. Tu bez zaskoczeń klatka lewoskrętna. Na trasie mnóstwo śmiałków, którzy już na pierwszych metrach wysiadają. Ja staram się nie przedobrzyć i nie złapać zadyszki. Klucz w tego typu zawodach to dobrze rozłożyć siły i nie dać ponieść się emocjom. Z drugiej strony Ci wszyscy ludzie idą jak żółwie, na pierwszych pięciu piętrach wyprzedzam jakieś 15 osób, kolejne pięć i kolejna duża grupa zostaje gdzieś z tyłu. Zerkam na zegarek. Jakieś 2 minuty. Staram się trochę zwolnić, bo czuję że powoli zabiera mi dech a łydki już płoną. Kolejne 5 pięter już nie biegnę a idę szybki krokiem nadal po dwa stopnie. Cały czas wyprzedzając, jedną/dwie osoby na piętro. Na dwudziestym piętrze trzymam tempo. Czas zgodnie z planem – trochę ponad 4 minuty. Jeszcze 6 razy tyle i będzie po wszystkim. 🙂 Już nie mogę się doczekać, bo pojawiają się pierwsze dziwne myśli “za jakie grzechy?” itp, ale na szczęście schody się kręcą. Nie ma co myśleć trzeba pchać się do góry. Nagle niespodzianka: jakiś skręt. Wolontariusz pokazuje, że teraz w prawo. Ok. Pewnie zmieniamy klatkę – myślę sobie, w Pekinie też tak było. Kawałek prosto po płaskim i nagle … Finish – Meta. Jakiś fotograf robi zdjęcie, ktoś dalej medal. Co jest grane??!! Próbuje kogoś zapytać gdzie dalej, ale odbiera mi dech, a zresztą jak tu kogoś zapytać skoro ja po chińsku cały czas słabo, a z angielskim wokoło raczej nie najlepiej…
I wtedy nagle przychodzi olśnienie. Zamiast na pełną trasę musiałem się przez pomyłkę zarejestrować na jakiś krótszy dystans. Niektórym zawodom towarzyszą takie dodatkowe sesje, dla początkujących schodołazów…
Wszystko przez to że strona zawodów była tylko po chińsku, a ja korzystając z automatycznego tłumacza w jakimś momencie zaznaczyłem niewłaściwą opcje, albo nie było już miejsc i mnie przenieśli do tej drugiej kategorii, a ja nawet tego nie zauważyłem? Pewnie nigdy się nie dowiem jak to właściwie było…
Rozczarowania nie osłodziło mi nawet to, że dostałem podkoszulkę i medal jak na pełnym dystansie i że z tego 20. piętra mogłem jeszcze wjechać za darmo windą na taras widokowy. Zresztą nic tam nie było widać, bo deszcz i chmury skutecznie zasłoniły widok.
Jak to zwykłem mawiać – wtopa jest nieodłączną częścią podróżowania. Startowania w zawodach jak widać też 🙂