Jak nie trudno się domyśleć – skoro w czasie wcześniejszej wycieczki pojechaliśmy na północ, to tym razem wybraliśmy się na południe. Niestety tym razem nie mieliśmy aż tyle szczęścia. Nie dość, że pogoda nam się nieco popsuła, to dzieciaki zasypiały nam w samochodzie w różnych momentach wycieczki i w rezultacie większość miejsc zwiedzaliśmy zza szyby naszego auta. Przy podróżowaniu z najmłodszymi czasem trzeba po prostu niektóre rzeczy odpuścić, bo nawet najlepsi planiści nie są w stanie przewidzieć, czy maluchy zasną przed południem, czy po południu, a może wyjątkowo, akurat w ogóle nie zasną…
Tym razem dzieciaki odpadły już po pierwszej atrakcji, którą była Chamarel. Miejsce reklamowane jest jako ósmy cud natury. Słynie z tego, że leżące tu wydmy mienią się siedmioma kolorami tęczy. Na szczęście wiedzieliśmy, że jest to mocno naciągane i to nas chyba uratowało. Obniżone oczekiwania spowodowały, że Chamarel nam się nawet podobało. Dzieci też się wybiegały, a ciastko, na które im pozwoliliśmy, dodatkowo poprawiło wszystkim humory.
Z Chamarel pojechaliśmy do parku narodowego Black River Gorges. To w nim znajduje się ostatni ocalały kawałek dziewiczego lasu, który kiedyś porastał całą wyspę. W ciągu kilku ostatnich stuleci został prawie całkowicie wycięty, by zrobić miejsce pod plantacje trzciny cukrowej.
Po drugiej stronie parku zatrzymaliśmy się na chwilę nad jeziorem Grand Bassin, najświętszym miejscem kultu hinduistycznego na całej wyspie. Podobno widoczne na zdjęciu poniżej jezioro ma podziemne połączenie z Gangesem!
Nad jego brzegiem znaleźć można kilka ciekawych hinduistycznych posągów z 33 metrowym posągiem boga Shivy, z daleka witającym wszystkich pielgrzymów.