Po dotarciu do wioski Yubeng zameldowałem się w hotelu. Policja już o mnie pytała. To standard, obcokrajowcy są w Chinach pod specjalną opieką, a dyplomaci szczególnie – wiadomo wszystkie środki ostrożności wdrażane są dla naszego dobra. Nawet na górskim szlaku pełno jest kamer… Szczęśliwie w Junnanie służby bezpieczeństwa okazały się generalnie wyjątkowo mało uciążliwie i w sumie poza tym hotelem i jakimś bliżej nieokreślonym telefonem nie miałem z nimi w ogóle do czynienia. Przez te 3 ostatnie lata ewidentnie zmieniła mi się perspektywa. Ale nie o tym miało być.
Yubeng to taka mała górska wioska napchana hotelami i restauracjami, z której prowadzi kilka bardzo fajnych górskich szlaków po okolicznych dolinach i graniach. Ja sprawdziłem dwa – oba prowadzące do lodowcowych jezior. Pierwsze położone niżej było dość turystyczne, ale i tak z pięknymi widokami, a że szedłem pierwszy to na ludzi narzekałem dopiero przy powrocie (zresztą nie było ich wcale dużo).
Drugie znajdujące się w niewielkim górskim kotle było dużo bardziej wymagające, bo było znacznie wyżej i szlak do niego prowadzący miał całkiem spory gradient. W rezultacie 2000 metrów podejścia mimo dość wolnego tempa dało mi się trochę we znaki. Początkowo miałem trochę pietra, bo szlak wyglądał na zamknięty, ale po jakiejś godzinie spotkałem grupkę Chińczyków i to dodało mi otuchy do dalszej wspinaczki. Po drodze minąłem jeszcze kilka osób i gdy wreszcie dotarłem do jeziora zorientowałem się, że znów jestem pierwszy. Wszedłem sobie na jeszcze na jedno z okolicznych wzgórz, a potem na grań. Widok był piękny. Miałem przed sobą z 1000 metrów spadku, ale wiało tak bardzo, że postanowiłem się wycofać. Zresztą zaczynał się już śnieg, a na to nie miałem już sprzętu. Wydawało mi się, że z jeziora można wyjść jeszcze na drugą (wyższą grań), ale ścieżka gdzieś mi zniknęła i postanowiłem nie szaleć. Na zejściu, gdy miałem już pierwsze 100 m za sobą zagadnęła do mnie Chinka pytając czemu nie wszedłem na tę wyższą grań. Od słowa do słowa zaproponowała bym wrócił razem z nią, bo zna drogę i pokaże mi właściwą ścieżkę. Zawróciłem i podszedłem ten 100 metrów w górę jeszcze raz. To czym szliśmy nie było ścieżką, a raczej takim tatrzańskim żlebem wypełnionym większymi kamieniami niewielkich rozmiarów. Trasa więc niespecjalnie przyjemna i raczej z tym mniej bezpiecznych (na szczęście szliśmy granicą osuwiska). Na szczycie, czyli w zasadzie na przełęczy widok był rzeczywiście boski. Grań bardzo gwałtownie opadała na drugą stronę i widać ten było całą dolinę, z której ruszyłem rano. Opłacało się uczyć chińskiego! Do jeziora zszedłem trawersem dużo fajniejszym wariantem. Potem nie było już raczej monotonnie, a na pewno długo, bo do wioski wróciłem łącznie po jakieś 9 godzinach, a przeszedłem łącznie tylko 15 km (ale 2 100 m w pionie).


















