Nie wszystkie żyjące mosty są tak dostępne, by na ich oglądanie wybrać się z dzieciakami. Dlatego postanowiliśmy podzielić naszą radosną wycieczkę na dwa zespoły, zostawić trójkę maluchów pod opieką dzielnej Marysi i w grupie pozostałych dorosłych wyruszyć na trudną wyprawę śladami pierwszych odkrywców. Tak przynajmniej to sobie wyobrażaliśmy, bo wszyscy napotkani turyści i sam właściciel hotelu, w którym się zatrzymaliśmy ostrzegali nas by nie lekceważyć doliny żywych mostów. Kilka tysięcy schodów, które trzeba pokonać, by dotrzeć do celu działało na wyobraźnię. Podeszliśmy więc do tematu z dużym respektem i wstaliśmy o 5-tej rano. Naszym celem była wioska Nongriat. To prawdziwy koniec świata. Nadal trudno mi uwierzyć, że jeden polski podróżnik mieszkał w niej przez pół roku! [Antek chapeau bas]. Nongriat nie jest jeszcze tak znany jak Cherrapunjee, ale myślę, że niedługo będzie. Okolica wioski jest bowiem nie tylko centrum żywej inżynierii, ale także miejscem, w którym zbudowany jest najbardziej rozpoznawalny ze wszystkich mostów, tzw. double decker, czyli dwupiętrowiec.
Oto właśnie dupiętrowiec on w całej okazałości.
I jeszcze raz.
Przy odpowiednim ujęciu mosty wyglądają naprawdę kosmicznie!
A to najdłuższy z wszystkich mostów. Podobno ma coś koło 30 metrów.
Obok niego jest drugi długi most.
A zaraz obok niego ktoś posadził kolejny.
Za parę lat będzie tu prawdziwy park linowy 🙂
Pewnie zastanawiacie się czy chodzenie po żywych mostach jest bezpieczne? Generalnie tak, ale czasem zdarzają się nieprzewidziane wypadki.
Zobaczcie np. ten film.
Na szczęście cała wycieczka poszła nam bardzo sprawnie (znacznie sprawniej niż przypuszczaliśmy) i jeszcze przed 10-tą wróciliśmy do hotelu. Na koniec czekało nas jeszcze podejście 3 tys. betonowych schodów. Ten maraton dał nam się trochę we znaki, ale bez przesady. Co innego gdybyśmy jednak wzięli nasze dzieciaki…